Mołdawia 2010
W moim odczuciu słuszna jest zasada by na początku naszego życiowego podróżowania, gdy mamy więcej sił i pieniędzy odbywać dłuższe wyprawy do bardziej odległych krajów. Nie znaczy to bynajmniej, że te bliżej położone nie są godne polecenia. Właśnie w 2010 r. postanowiłem odwiedzić kraje mało lub zupełnie nieznane, a niezbyt odległe. Na początek wyprawa do Mołdawii i Republiki Naddniestrzańskiej. Mimo że Mołdawia leży niemal w środku Europy w 2004 r. odwiedziło ją zaledwie 24 tys. turystów, chyba mniej niż Antarktydę?
Kilka lat temu poznałem przez internet studenta Uniwersytetu Warszawskiego Artura. Ten młody polonista zainteresował się podróżami i twierdzi, że sposób wędrowania, który ja uprawiam jest godny polecenia młodzieży ( przeważnie nie posiadającej dużo pieniędzy ) i tym, którzy pragną bliskiego kontaktu z ludźmi by poznać ich kulturę, religię i obyczaje. Jednak co innego znać jakiś problem z literatury, a co innego samemu to doświadczyć! Zaproponowałem więc Arturowi wspólną wyprawę właśnie do „egzotycznej" Mołdawii! Nim zdąży się skomercjalizować warto ją odwiedzić! Przed wyjazdem niewiele wiedziałem o współczesnej Mołdawii, a jeszcze mniej o nieuznawanej przez żadne państwo świata Republice Naddniestrzańskiej. Myślałem o wyjeździe w maju, może w czerwcu, ale egzaminy Artura na uczelni i wybory prezydenckie sprawiły, że ruszyliśmy na wschód dopiero 7 lipca. Zmieniała się również koncepcja wyprawy. Nie miałem prawie żadnej wiedzy na temat tego kraju. Co prawda zaprosiłem kiedyś koleżankę z UJ - Małgosię do Dworku Białoprądnickiego, ale jej wykład traktował o wycieczce, którą ona tam prowadziła, a samotna wędrówka to zupełnie co innego.
(Pomnik Stepana Bandery we Lwowie)
WE LWOWIE I CZERNIOWCACH
Początkowo planowałem jechać pociągiem z Przemyśla do Kiszyniowa, ale znaczne koszty i trwająca 30 godzin jazda pociągiem zupełnie mnie do tego zniechęciła. Ostatecznie zadecydowałem, że będzie to podróż składająca się z kilku etapów, tańsza i znacznie ciekawsza. Z Krakowa do Przemyśla przyjechaliśmy pociągiem. Tam wsiedliśmy do busiku i za 2 zł. przyjechali na granicę. Po odprawie celnej i przejściu na stronę ukraińską „porwał" nas młody Ukrainiec i za 20 zł. prywatnym autobusem, które tu nazywają marszrutką w towarzystwie trójki polskich studentów Akademii Medycznej ze Lwowa przywiózł pod sam kościół św. Antoniego Padewskiego, jedynej obok katedry świątyni rzymsko-katolickiej czynnej nieprzerwanie od 1945r. W niej chrzczony był Zbigniew Herbert! Obok znajdują się parterowe zabudowania, gdzie jest kilka pokoi dla pielgrzymów. Tu często zatrzymują się Polacy. Niestety tego dnia wszystkie pokoje były zajęte, ale niezwykle miły i gościnny ks. Władysław- proboszcz zgodził się byśmy zatrzymali się w refektarzu. Zsunęliśmy ławy, rozłożyli izomaty i spało się znakomicie. Już pierwszego dnia pod fontanną obok Opery umówiłem się z Oksaną, przemiłą Ukrainką, którą kiedyś poznałem jako uczestniczkę wycieczki do Krakowa. Jej mama urodziła się w Jarosławiu i wolałaby by po wojnie nie zmieniano granic. Bardzo lubi Polskę i lubi podróżować, ale dziś nasza wschodnia granica jest równocześnie granicą Unii i by ją przekroczyć trzeba posiadać wizę, którą trudno uzyskać! Dla Ukraińców cała Europa jest więc zamknięta, tak jak dla Polaków w PRL-u. To bardzo irytuje Oksanę . Mimo, że byłem we Lwowie już dwukrotnie, ale teraz kameralnie, całkiem prywatnie i w miłym towarzystwie mogłem znowu wędrować ulicami tego uroczego miasta, które tak bardzo przypomina mój Kraków. Piękne Stare Miasto, większe trochę, bogatsze od tego pod Wawelem! Przecież Lwów był stolicą Galicji. Wszędzie piękne świątynie, pomniki, wytworne kamienice mieszczańskie, wszędzie czuć wspaniała przeszłość, historię Polski. To wszystko w jaskrawy sposób kontrastuje z odpadającym tynkiem budynków, pękającymi murami kościołów, wybojami w jezdniach, połamanymi płytami chodnikowymi i krawężnikami. Lwów i to wszystko co polskie skazane jest na zagładę?
Nim opuściłem Lwów Oksana zaprowadziła nas do Katedry Unickiej św, Jura gdzie spoczywa Arcybiskup Andrzej Szeptycki i pod monumentalny pomnik Stepana Bandery. W ostatnich latach sporo w Polsce mówiło się o tych osobach, przy okazji kolejnych rocznic „zapomnianego ludobójstwa na Wołyniu". Obie postacie fatalnie zapisały się w historii naszej Ojczyzny!
Niemała atrakcją turystyczną dla przybyszów z Europy na terenie Ukrainy są przejazdy nocnymi pociągami w wagonach plackartnych ( odpowiednik naszych kuszetek ). Za niespełna 35 zł. mieliśmy przejazd do Czerniowiec w zamykanych czteroosobowych przedziałach. Przy otwartych przedziałach cena jest o ok. 10 zł. niższa, a bez pościeli nawet 15 zł. Ze Lwowa wyjechaliśmy o 21.36, a do Czerniowiec dotarliśmy o 8.40. Mimo braku jakiegokolwiek planu i informacji zupełnie przypadkowo dotarliśmy do centrum, a tam natknęliśmy się na kościół katolicki. Jakie było moje zaskoczenie gdy przy wejściu zobaczyłem polskie napisy, a kapłan odprawiał po polsku mszę święta! Siostry Urszulanki poinformowały mnie, że po południu przyjdzie siostra Bogdana, która przyjmie nas do siebie. Gdy po wspólnym zwiedzaniu miasta ( w tym imponującej rezydencji biskupów bukowińskich , dziś uniwersytetu) wreszcie znaleźliśmy się na peryferiach miasta w jej domu, udało się skontaktować z inną Polką Łucją, v-ce prezesem Obwodowego Towarzystwa Kultury Polskiej im. A. Mickiewicza zrzeszającego co piątego Polska z liczącej ok. 2 500 miejscowej Polonii. Niestety Łucja, z którą w przeszłości spotykałem się wielokrotnie w Polsce ( a w 1997 r. zorganizowałem w Krakowie kolonie dla młodzieży z Bukowiny, Łucja była kierownikiem ) była chora i nie chciała bym ją zobaczył. Miałem jeszcze nadzieję, że stanie się to w drodze powrotnej, ale tym razem „niedysponowana" była Bogdana, która najzwyczajniej odmówiła gościny. Nie zainteresowano się gośćmi z Polski także w Domu Polskim, a pod nieobecność ks. Marka- proboszcza na plebani nikt nawet nie zapytał czy nie mam ochoty napić się wody. Szkoda, bo można było napisać ciekawy reportaż z życia miejscowej Polonii czy parafii! Zauroczony niezwykłą gościnnością Mołdawian i mieszkających tam Polaków o Czerniowcach chciałoby się jak najszybciej zapomnieć!
Oksana we Lwowie
Z Oksaną we Lwowie
W sklepie czekolady we Lwowie
Kamienica Sobieskich we Lwowie
Pałac biskupów w Czerniowcach
Ślub w Czerniowcach
L I P C A N Y
Siedząc w „marszrutce" nie byłem pewny gdzie jechać, ale sympatyczny kierowca poradził mi bym opłacił bilet do pierwszej miejscowości na terenie Mołdawii i jeśli mi się tam spodoba to mogę zostać, jeśli nie to mogę jechać nawet do Kiszyniowa. Na przejściu granicznym pojawiły się niespodziewane problemy. Kierowca pozbierał paszporty i zaniósł je do celnika. Po chwili poproszono mnie, do oficera siedzącego w budce, który oznajmił mi, że nie będę mógł przekroczyć granicy bo w druku celnym w rubryce „cel podróży" zamiast napisać tranzyt przez Ukrainę napisałem Lwów. Mogę poprawić, zmienić, wypełnić nowy druk powiedziałem. „Nie nado" odrzekł oficer. Jakie więc jest rozwiązanie? „Wracać do Lwowa"! Ten sam problem miał i Artur. Tymczasem poprosiłem moją sąsiadkę, Marię, Mołdawiankę, która wracała z nami z Polski do domu by konkretnie zapytała o co chodzi, co w tej sytuacji mam uczynić? Celnik spojrzał na mnie z rozbrajającą szczerością i zrozumiałem... Ile , zapytałem, „ile pan może" odpowiedział, po czym uchylił szufladę. Wsunąłem 10 Euro i odebrałem obydwa paszporty! Dalsza podróż przebiegała już bez zakłóceń i ok. 14.00 byliśmy w Lipcanach, niewielkiej miejscowości nadgranicznej gdzie nie ma hotelu i chyba od lat nikt obcy się tu nie zatrzymał? Dwóch nieznanych z ogromnymi plecakami budziło więc niemałe zainteresowanie i zdziwienie. Skromniutkie, biedne domki i samo otoczenie dworca autobusowego nie wróżyło niczego dobrego. Niektórzy od razu radzili nam by jechać 20 km dalej gdzie przynajmniej jest hotel, ale niewielka wioska nad Prutem wydała mi się dostatecznie interesująca by mimo wszystko zatrzymać się tu choćby na jeden dzień. Jak zwykle w takich sytuacjach postanowiłem nieco odpocząć i „zrobić sobie obiad" z zapasów żywności, które przywiozłem z Polski. Znalazłem w pobliskim parku okazały pień topoli, który posłużył mi za fotel i stół. Wyciągnąłem smaczny, czarny chleb zakupiony we Lwowie, kabanos, pomidory, smalec z cebulką i kiełbasą i zacząłem przygotowywać posiłek. Z głębi parku dochodziły dźwięki muzyki i śpiewów. Na placu pod potężnym pomnikiem Lenina ulokował się cyrk objazdowy. Artur udał się w tym kierunku, przy okazji zobaczył inny okazały obiekt, echo minionej, ale nie tu epoki- Pomnik Czerwonoarmiejca. Park, ciekawe miejsca, i choć nas zapewniano, że tu bezpiecznie, że można rozbić namiot, uznałem, że trzeba szukać innego miejsca. Przypadkowo spotkana kobieta zaprowadziła nas do p. Klaudii, nad rzeką w pobliżu dworca autobusowego. Jej matka była Polką. Krępowała się tym w jakich warunkach mieszka i bez entuzjazmu, ale w sytuacji gdy inni odmówili przygotowała czysty dość ładny pokoik i tam na podłodze rozłożyliśmy swe izomaty. Po chwili zorientowałem się, że w domu nie ma łazienki, ani toalety, ale „ustępy publiczne" i studnia gdzie można było się umyć znajdowały się pobliżu.
W Lipcanach (Mołdawia)
Już kilka godzin po przekroczeniu granicy zrozumiałem, dlaczego nie przyjeżdżają tu obcy turyści. Ale to nie jedyne problemy z jakimi muszą się tu zmierzyć. W Mołdawii jest mało hoteli, ponadto w tym rolniczym kraju niestety jest droga żywność. Siedząc nad rozlanymi wodami Prutu chwilowo nie musiałem o tym myśleć. Powódź, która przyniosła ogromne straty i była przyczyną tragedii tysięcy rodzin w Polsce i tu dała się ludziom we znaki, ale kto w Europie słyszał cokolwiek o tym zagubionym skrawku ziemi w jej sercu? Stojący nad brzegiem mężczyźni bezradnie rozkładali ręce i patrzyli jak woda zabiera dorobek ich życia. To już druga powódź w tym roku, a dwa lata temu poziom wody był o 3 m. wyższy i nikt się tym nie martwi powiedział jeden ze stojących młodych mężczyzn. Władze dbają tylko o własny interes, nie ma w tym kraju pracy, nie ma żadnych perspektyw. Kto może wyjeżdża do Włoch, Niemiec, do Polski. Apatia, bezsilność, niechęć do wszelkiego działania i tęsknota za Związkiem Radzieckim jest wszędzie obecna, nie tylko w pobliżu „Czerwonoarmiejca" i kolosalnego pomnika Lenina. Pod „ramionami" wodza usiadła garstka ludzi by posłuchać muzyki, by zapomnieć o tym co będzie za chwilę, gdy wrócą do domu i nie będzie co jeść. Kilka osób „kręciło" się na karuzeli, lub korzystali z huśtawki- atrakcji podobnych do tych w starożytnym Rzymie gdzie plebs domagał się- „Chleba i igrzysk". Niektórym to wystarczy? . Odwiedziliśmy jeszcze pobliskie blokowisko i bardzo zaniedbany cmentarz. Brud, wybite szyby, wyłamane drzwi, cuchnące klatki schodowe, kilka połamanych drzew, uszkodzone trzepaki i stare zdezelowane samochody to wizytówka Lipcan. W tym okropnym marazmie jedno było niezwykle miłe, sympatyczne, to niezwykła gościnność i serdeczność poznanych tu ludzi. Mimo wszystko z żalem wyjeżdżałem z Lipcan wciskając p. Klaudii 10 dolarów na pożegnanie. To wystarczy jej i mężowi by przeżyć cały tydzień!
W Lipcanach
Dniestr w Lipcanach
W Ś R Ó D R O D A K Ó W
Rozstając się z nami p. Klaudia poradziła by odwiedzić Styrczę małą polską wieś k. Glodeni. „Mieszkają tam moi kuzyni i chętnie was ugoszczą", zapewniała. Do Bielc, a później do Głodeni dotarliśmy popularną i tu marszrutką. Ok. dwa kilometry przed wioską kierowca zatrzymał się przy obelisku z napisem Glodeni na skrzyżowaniu dróg i wskazał niewielką wioskę ulokowaną na stoku doliny wysychającego strumyka. Piękne położenie, urodzajne gleby, dookoła uprawy słonecznika, pszenicy, kukurydzy i trochę sadów, taka jest Styrcza, taka jest cała Mołdawia. Przypomina naszą Wyżynę Krakowsko- miechowską.
Wśród zabudowań Styrczy wyróżnia się kościół. Podeszliśmy bliżej, studnia przy drodze i pierwszy dom, trochę zaniedbany, waląca się stodoła i stajnie. Wokół kręcił się młody mężczyzna. Starałem się zagadnąć. Niestety nie mówił po polsku, ba nic o Polakach nie słyszał... Byłem kompletnie zaskoczony. Minęliśmy jeszcze jeden walący się dom i znaleźliśmy się w pobliżu kościoła. Nagle do nas dołączyła starsza kobieta, jej syn i wnuczka. Mężczyzna przedstawił się: Filip Gurski, po czym zapytał : „A gdzie będziecie spać"? Jak to gdzie, u pana odpowiedziałem? Chwilę później zauważyłem bocianie gniazdo - to obok mojego domu powiedział p. Filip. Jak są bociany to znaczy, że jest tam korzystne promieniowanie, twierdzą radiesteci. Stary, drewniany dom otoczony walącym się parkanem nie prezentował się zbyt efektownie. Za nim podwórko, porozrzucane różne przedmioty, wrak samochodu, dalej studnia i ogródek warzywny. Na szczęście wnętrze wyglądało korzystniej; trzy pokoje z wersalkami, kilku fotelami, dywanami na podłodze, obrazami na ścianach. Jest telefon stacjonarny, telewizja, Internet, w kuchni gaz, a obok maleńka, ale normalna łazienka z prysznicem! No całkiem nieźle, będzie można trochę odpocząć, pomyślałem. Zrobiło się całkiem miło, zwłaszcza gdy córka Filipa, Natasza, świeżo upieczony absolwent Akademii Medycznej w Kiszyniowie przygotowała pyszny, normalny obiad; gołąbki z mięsem i ryżem, chleb razowy, sałatkę pomidorowo ogórkową z olejem słonecznikowym, a do picia sok pomidorowy i swojskie wino. Pił je Filip jak wodę, więc nigdy nie trzeźwiał. W takim stanie najchętniej prowokował nas do dyskusji o tym jak to kiedyś gdy byli tu „bracia Rosjanie" było dobrze. W swych wywodach wspierał go jego brat, który pojawił się na wieść o przybyciu niespodziewanych gości. Pojawiła też Lilia, żona Filipa, a jakiś pan przywiózł miłą studentkę Uniwersytetu Warszawskiego Anię, która przygotowywała pracę magisterską na temat Polaków w Styrczy. Anię najbardziej interesowało muzeum i od niego rozpoczęliśmy zwiedzanie. Mieści się ono w domu wybudowanym przez dziadka Lilii, Grzegorza Dobika w czasach pierwszych osadników. Tam mieszkali jej rodzice, a ona przeznaczyła go na muzeum. Była jego założycielką, kustoszem i naszym przewodnikiem.
W polskiej wsi Styrcza
U Gurskich w Styrczy
Na cmentarzu w Styrczy
Przed Domem Polskim w Styrczy
Dziś dom jest własnością Nataszy Gurskiej. W muzeum znajdują różne sprzęty domowe, hafty, maszyny rolnicze, dokumenty, zdjęcia i różne pamiątki rodzinne. W Styrczy tkwią korzenie polskiej mniejszości etnicznej w Mołdawii. Styrcza była jedną z prób osadnictwa polskiego w różnych regionach świata. Niewiele z nich przetrwało!
W 1896 r. Michał Wojewódzki zebrał 34 gospodarzy z okolic Chocimia i Kamieńca Podolskiego. Lilia twierdziła, że uchodząc przed widmem rosyjskiej „branki" do wojska zakupili 502 dziesięciny i tu rozpoczęli nowe życie. W okresie międzywojennym wieś liczyła ok. 800 mieszkańców i świetnie się rozwijała, a wiązało się to nie tylko z zamiłowaniem do pracy na roli i licznym talentom, ale również z prężnością demograficzną. W każdej niemal rodzinie było do piętnastu dzieci. Niektórzy z nich zakładali inne miejscowości lub osiedlali się w miastach. Gdy po zakończeniu I wojny światowej Mołdawia znalazła się w granicach Rumunii władze tego kraju doceniając jakość gospodarowania polskich chłopów przydzieliły im dodatkowo po 6 ha. Powierzchnia ziem uprawnych w Styrczy zwiększyła się o 250 ha. Ten dynamiczny rozwój wsi przerwała II wojna światowa. Sowieci po zajęciu Mołdawii w 1944 r. wcielili do Armii Czerwonej wszystkich mężczyzn. Nie wszyscy z wojny wrócili. Wojna się skończyła ale „wyzwoliciel" zmienił się w okupanta na pół wieku. W tym czasie dokonano przymusowej kolektywizacji, a każdy kto posiadał ponad 9 ha ziemi uważany był za kułaka i mógł pakować się na „dobrowolne przesiedlenie" na Sybir. By tego uniknąć duże gospodarstwa przekształcano w małe dzieląc je między dzieci. I tak przekształcając się z kułaków w biedaków ocalili głowę. Ale to nie koniec dramatu Styrczy, ziemię, sady, winnice , konie, krowy, świnie i wszystko co posiadali trzeba było oddać do kołchozu. Na początku lat dziewięćdziesiątych kołchoz w Styrczy, wcześniej połączony z kołchozem w Głodzianach , a po jego likwidacji został przyłączony do sowchozu , który zbankrutował i zaprzestał działalności. Chłopom ziemi nie zwrócono, mogą jedynie dzierżawić ziemię przodków! Warto przypomnieć, że te zbrodnicze posunięcia władz sowieckich miały na celu zniszczyć etos „polskiego chłopa" i zlikwidować wioskę, a uważając ją za „nieperspektywiczną" zabronili budować domy. Młodzież nie mając żadnych perspektyw zaczęła opuszczać Styrczę, wieś zaczęła się wyludniać. Dziś sytuacja trochę się zmieniła, choć podejmowane są kroki by połączyć Styrczę z Głodzianami, jednak tworzenie gospodarstw agroturystycznych i powstanie Domu Polskiego jest tym „światłem w tunelu" , że tę polską, katolicką łupinę w „kotle bałkańskim" da się ocalić!
Spacerując po Styrczy (pierwotnie E l i z a w i e t ó w k a ) , odwiedzając sąsiadów Gurskich, zwiedzając muzeum, nie mogłem zapomnieć o jeszcze jednym szczególnym miejscu- cmentarzu. Znajduje się on ok. pół kilometra za wioską na zupełnie płaskim terenie. Przypomina on nasze polskie cmentarze z nad Wisły, te najstarsze nagrobki z początku XX w. są podobne do siebie! Z niektórych ktoś usunął krzyże. Przeciskaliśmy się w trawie po pas między nagrobkami i z trudem odczytywali nazwiska tak bardzo polsko brzmiące; Gurscy, Ostrowscy, Kotylewicze, Gorodeccy... Zrobiło się trochę smutno, że jest tak bardzo zaniedbany, że nikt nie dba o niego. W dość kiepskim nastroju wracałem do wsi.
Przy jednej z głównych ulic jest ładna działka z kawałkiem pastwiska i sadem. Od 2005 r. znajduje się na niej ładny, nowoczesny, parterowy budynek. Mile przyjęła mnie kierowniczka p. Wanda Burek i przebywająca tam trójka studentów Uniwersytetu Warszawskiego. Tylko mały kundelek miał pewne zastrzeżenia i bez przerwy mnie obszczekiwał. A mówią, że „psy i dzieci lubią panów z brodą"! Weszliśmy do środka; w obszernym hollu na półpiętrze kilka krzeseł, stolik, a na ścianach godło RP i portrety Jana Pawła II, Tadeusza Kościuszki, Chopina. Obok kuchnia, pokój gościnny, toaleta, a za ścianą sala lekcyjna. Na tablicy Temat lekcji 1 „Bezdrożami Europy". Usiadłem sobie w jednej z ławek i zadałem retoryczne pytanie" „Dokąd zmierza Styrcza"? Jak zapewniała p. Wanda do szkoły uczęszcza ok. 70 osób. Uczą się tam polskich tańców, śpiewów, historii, geografii i języka polskiego. Coraz więcej Polaków odwiedza tę wioskę. To dobry znak!
W S T O L I C Y I W N A D D N I E T R Z U
We wtorkowy poranek 13. 07.2019 r. Lilia przygotowała bardzo smaczne śniadanie: naleśniki z serem, kabaczki z cebulką oraz chleb z masłem i serem. Niespodziewanie dla nas czekał samochód, który przywiózł nas do Głodeni. W Styrczy było miło, spokojnie, bezpiecznie, ale trzeba było jechać dalej, do Bielc i Kiszyniowa. Wiedziałem, że w stolicy jest mało hoteli, a te, które są nie należą do najtańszych. W Styrczy od Anki otrzymałem adres C h i s i n a u H o s t e l przy Arborilar str. w sąsiedztwie ogromnego kompleksu handlowego MALLDOVA. Po trzech godzinach jazdy dotarliśmy do Gara do North, a w informacji poradzono mi bym pojechał taxi. Jednak udało się podjechać ze dwa kilometry marszrutką, a później z kilometr pieszo i kilometr trolejbusem nr 18. Trochę niepokoiłem się, co będzie gdy nie będzie miejsc, ale były - lóżko za 11 Euro. Zakwaterowano nas w niewielkim pokoiku z trzema lóżkami piętrowymi. Była ładna kuchnia, a w piwnicy salka komputerowa.
W niewielkim piętrowym hostelu było ze 20 turystów, głównie z Wlk. Brytanii i USA. Po co tu przyjechali? Jedni by napić się znakomitego wina mołdawskiego i zobaczyć słynne winnice Cricova, lub Milestji Mici z dziesiątkami kilometrów piwnic, korytarzy. Inni by sprawdzić mołdawską kuchnię, jeszcze inni by zaliczyć kolejny kraj, czy przekonać się, że Mołdawianki są naprawdę piękne! Nikt z pytanych nie przybył tu by oglądać zabytki. My również. Spodobała mi się właściwie tylko katedra prawosławna. I tu i w Naddniestrzu nie ma zbyt wielu ciekawych zabytków, ale tam jest przynajmniej dużo do przeżycia. Dla jednych nostalgia do minionej epoki, dla drugich tylko wspomnienia, epizod z życia, a dla innych koszmar z dzieciństwa.
Turyści, którzy odwiedzili ten kraj nie potrafią mówić bez emocji. Niby nie wymagana jest wiza, ale samo przekroczenie granicy jest swego rodzaju loterią. Wpuszczą, czy nie? ile trzeba będzie zapłacić za zgodę wjazdu? a może uda się bez problemu przekroczyć granicę. Gdy ktoś zamierza zostać na drugi dzień, musi to zgłosić. W Naddniestrzu nie wszystko można fotografować, wszędzie trzeba uważać, być bardzo ostrożny. Lepiej nie iść w niepewnie miejsca. Te obawy towarzyszą chyba wszystkim turystom, którzy się tu udają. Sam byłem przygotowany, że wjadę do Tyraspola, ale będzie mnie to kosztować 20, może 10 Euro, a tymczasem... przed wjazdem do Tighiny przy drodze znajduje się kilka baraków. Zatrzymał nas policjant, sprawdził paszporty, później kierowca znowu je pozbierał i gdzieś znikł. Po chwili się zjawił, rozdał je i kazał obcym turystom iść do baraku i ustawić się w kolejce przed okienkiem. Oficer oglądał paszport, każdemu dokładnie się przyglądał, a później sprawdzał czy delikwent „pamięta" jak się nazywa i oddawał paszport. Po pół godzinie było po odprawie.
W Kirszyniowie
w Tyraspolu - Republika Naddniestrzańska
w Tyraspolu - Republika Naddniestrzańska
Soroki nad Dniestrem
W encyklopedii wyczytałem m.in.: „Republika Naddniestrzańska jest regionem autonomicznym o ludności ok. pół miliona w tym 1/3 Rosjan. Obejmuje ona lewobrzeżne tereny Dniestru oraz prawobrzeżną Benderę (Tighinę). Faktycznie od 2 września 1990 r. jest krajem niepodległym uznawanym oficjalnie tylko przez Abchazję i Osetię Płd. Do utworzenia tego państwa przyczyniło się polityczne, militarne i gospodarcze wsparcie Rosji. Mimo, że w 1999r. Rosja podpisała traktat w Stambule, ale do tej pory nie wycofała, a jedynie ograniczyła do 1800 żołnierzy swej 14 armii, traktując je jako bazę dla swego sprzętu wojskowego. We wrześniu 2006 r. w referendum tylko 2% głosujących wypowiedziało się za niepodległością? Nikt tych wyborów nie uznał. Naddniestrze to raj dla przemytników broni. Mieszkańcy Naddniestrza nie mają paszportów uznawanych przez państwa europejskie, a te stare wydane przez ZSRR upoważniają do przekroczenia granicy Ukrainy, Białorusi i Rosji".
Mając „w głowie" tą wiedzę i informacje Małgosi przekazane na spotkaniu w Dworku obawiałem się nie tylko robić zdjęcia, kręcić film, ale nawet odwiedzać miejsca gdzie jest mało lub dużo ludzi.
Przejeżdżając do Tyraspola z okna marszrutki nad brzegiem Dniestru oglądałem cytadelę z XVIII-XX w. jak mnie sąsiad Rosjanin zapewniał wzniesiony przez Suworowa, później pomnik ofiar wojny domowej z 1992r. , wieś Parkany zamieszkałą przez osadników z Bułgarii i sobór z XX w. I tak dotarliśmy pod budynek dworca kolejowego. Piękny, czysty i prawie pusty. Stąd przez miasto prowadzi reprezentacyjna Al. Lenina, zadrzewiona, z placówkami kultury, sklepami i kamienicami mieszczańskimi. W sąsiedztwie dworca znajduje się park, a w nim coś co bardziej przypomina garaż niż cerkiew. Była otwarta, więc weszliśmy do podziemi. Powitał nas kapłan, pozwolił filmować. Po chwili dołączył młody człowiek, przywitał się, pokazał paszport pokazując z dumą wpis: „Polak". Zapewnił, że możemy wszystko filmować. Od tej pory już bardziej odważnie wyciągałem aparat czy kamerę i tylko raz gdy doszliśmy do końca Al. Lenina i zmierzaliśmy w kierunku niezabudowanego, rozległego placu ( może budowano tam drogę? ) z balkonu jednego z bardziej okazałego budynku pan w mundurze, chyba jakiś miejscowy „arystokrata" zadał retoryczne pytanie: „kyda"? Zawróciliśmy idąc tą samą ulicą w stronę dworca. Pragnienie by zobaczyć coś więcej niż fasady reprezentacyjnych kamienic i budynków rządowych przy alei Wodza Rewolucji było większe niż obawa, że może nam coś przykrego się przydarzyć i dlatego coraz swobodniej błądziliśmy po bocznych uliczkach i zaułkach. Wszędzie to samo co już oglądaliśmy już w Bielcach i Kiszyniowie, ogromne blokowiska i małe chatki pełne śmieci, brudu i biedy.
Zamek w Sorokach
Zamek w Sorokach
Z N O W U S A M
Gdy wróciliśmy z Tyraspola i udali na zakupy do „MALLDOWY" Artur niespodziewanie obwieścił mi, że musi wracać do Warszawy by wesprzeć swą dziewczynę, bo jej mama jest ciężko chora. Co najmniej dziwne, zaskakujące było to tłumaczenie. Na nic zdały się tłumaczenia, że przecież przyjazd dwa dni później niczego nie zmieni, że wrócimy spokojniej, taniej, że przecież mama dziewczyny to nie żona, że czeka nas niezwykle atrakcyjna wyprawa nad Dniestr do Sorok. Artur nie przyszedł na kolację, spędził chyba pół nocy w salce komputerowej, a rano był zupełnie nieprzytomny gdy po kąpieli i śniadaniu go budziłem. Otworzył oczy, spojrzał błagalnie, jakby chciał przeprosić i powiedział, że nie może dalej jechać; „nie widzisz jak wyglądam?" Nie ukrywał, że psychicznie i fizycznie już nie wytrzymuje trudów wyprawy. Nie było to miłe gdy uświadomiłem sobie, że znowu będę sam wędrował, że znowu ktoś mnie zawiódł, że nie takie były plany... Włożyłem plecak na ramiona uścisnąłem dłoń Artura i wyszedłem.
Mimo ciężkiego plecaka do Centrum doszedłem pieszo, a później wsiadłem do trolejbusu. Do znanego mi Gara do North dotarłem ok. 9.00 rano, gdzie czekała specjalnie na mnie marszrutka do Soroki, jak zapewniał mnie miły kierowca. Jeszcze przed odjazdem zobaczyłem Artura, który kupował bilet do Lwowa. Jeszcze raz pożegnaliśmy się i marszrutka ruszyła na północ.
Znowu sam, przyzwyczaiłem się już do takiego podróżowania, a w czasie ostatniej zorganizowanej wyprawy na Daleki Wschód, gdzie miałem zupełnie przypadkowych ludzi nawet zatęskniłem za samotnym wędrowaniem. Zmartwienie i pewien stres szybko minęły i zacząłem się cieszyć z perspektywy tego co mnie czeka nad Dniestrem. Powoli ulegałem czarowi tych pięknych wzgórz i dolin pokrytych szachownicą upraw słonecznika, kukurydzy i pszenicy. Północ Mołdawii wydała mi się piękniejsza i trochę zamożniejsza niż południe czy zachód. Jak zawsze w podobnej sytuacji jeden problem zakłócał moja radość, to kwestia noclegu. Nie wiedziałem nawet czy jest w Sorokach jakiś hotel, ale przecież miałem namiot, którego do tej pory nie rozbijałem.
W Sorokach
Nagle dotarliśmy do doliny Dniestru. Pierwszy widok, pierwsze wrażenie; po lewej stronie pokryte lasem wzgórze, na którego stoku znajdował się maszt radiowy, z przodu miasto, a z drugiej strony rzeki ukraińska wioska Cekynivka. Ku mojemu zaskoczeniu marszrutka zatrzymała się na jezdni, a nie na dworcu autobusowym. Jak zwykle w takiej sytuacji pojawił się taksówkarz, który zaproponował zawiezienie do hotelu. Odmówiłem i prawie natychmiast podeszła młoda dziewczyna, Viktoria, która po angielsku zapewniła mnie, że tu można rozbić namiot, że jesteśmy na dworcu autobusowym, po czym minęliśmy bramkę obok szpaleru wysokich krzewów i zobaczyłem rozległy plac i budynek Dworca Autobusowego. Chyba nierzadko zjawiają się tu tacy pasażerowie, kiedy natychmiast zauważył mnie kierownik dworca i pracujące w kasie panie. Szef od razu zaproponował mi bym rozbił namiot na placu nad brzegiem rzeki. Dobry człowiek, pomyślałem, ale jeszcze korzystniejsze wrażenie zrobiła na mnie bileterka, Nela. Powiedziała, że nie odjeżdżają stąd marszrutki do Czerniowiec, a tylko do Lipcan i tam jest przesiadka na inny busik. Pierwszy jest o 7.20 następnego dnia i kosztuje 66 lei. Od razu odliczyłem pieniądze, ale kasjerka miała kłopoty z komputerem. Powiedziała mi bym się nie martwił, pojadę bez biletu, a teraz proszę zostawić plecak w biurze i przyjść o godz. 17.00. Wzbudziła we mnie takie zaufanie, że poza aparatem fotograficznym i kamerą video wszystko zostawiłem i udałem się na zwiedzanie miasta. Równolegle do brzegu Dniestru obok wysokiego muru prowadzi deptak. Około 2 km. od dworca autobusowego znajduje się potężny zamek. Gdy zbliżałem się do niego starsza miła pani już go zamykała , ale prosiła by przyjść za 20 minut. Przyszedłem i po drewnianych schodach wszedłem do bramy, a później na dziedziniec.
Nad Dniestrem
L E K C J A H I S T O R I I
Na dziedzińcu powitała mnie ta sama pani, którą już wcześniej poznałem. Za 3 leje ( 1/5 Euro) kupiłem bilet wstępu i za tyle samo bilet do robienia zdjęć. Gdy powiedziałem jej, że jestem z Polski, z Krakowa, a na dodatek jestem przewodnikiem turystycznym po Wawelu, zaczęła mnie przepraszać. Pan powinien zwiedzać „gratis", „to proszę już nie płacić za filmowanie". Przez chwilę zaniemówiłem... Gdy się trochę otrząsnąłem kasjerka poprosiła Mikołaja Bułata dyrektora muzeum. „Niech mi pan powie gdzie pan się zatrzymał? Rozbijanie namiotu obok budynku dworca jest niezbyt bezpiecznie. Po zwiedzeniu zamku proszę się tu zgłosić, napiszę list polecający do kolegi, gospodarza „Świeczki" by przyjął pana. Tam teren jest strzeżony"! Po wręczeniu mi pisma p. Mikołaj pochwalił się swoimi kontaktami w Krakowie i na Wawelu po czym zaczął opowiadać: „Soroki przez dwa wieki były miejscem polskiej diaspory i ściśle splotły się z dziejami Rzeczypospolitej. Wzniesiono je w średniowieczu w pobliżu Jampola, z drugiej strony Dniestru. Tu była zawsze przeprawa promowa i trakt prowadzący z Sorok do Szarogrodu i Winnicy. Osadę wznieśli Genueńczycy przy trakcie handlowym i brodzie na rzece. Oni też wznieśli pierwszą fortecę, a gdy ją zburzono w ruinach chronili się miejscowi biedacy - „saraki". Oczywiście zamek jest najstarszym i najcenniejszym zabytkiem w mieście. Wzniósł ją hospodar Piotr Raresza w latach 1543-46 i stanowiła ważne ogniwo w łańcuchu zamków mołdawskich. W XVII wieku twierdza przechodziła z rąk do rąk. Był tu Chmielnicki i Polacy. W 1691 r. twierdzę zdobył Jan III Sobieski ( także Suczawę i Neamz ) i zatrzymał się tu do 1699 r. W tym czasie twierdzę zmodernizowano , wzmocniono mury, zbudowano kazamaty, wykopano fosy i głęboką studnię. W 1711r. w czasie wojny rosyjsko - tureckiej twierdza była twierdza, a w 1739 r. spalona przez Rosjan. Tu Mikołaj skończył swą opowieść, a ja przypomniałem miłemu gospodarzowi co było dalej:
Polacy znowu tu wrócili w 1918 r. gdy tu mieścił się ośrodek tworzenia II Korpusu WP z żołnierzy polskich walczących w armii rosyjskiej na froncie rumuńskim. Był tu Sztab Korpusu i 10 różnych jednostek. W pobliskich miejscowościach stacjonowały inne jednostki.
Do tych oddziałów po pokonaniu ok. trzystukilometrowej trasy z Rarańczy do Sorok. dotarła II Brygada Legionów Józefa Hallera. Stało się to gdy Austriacy i Niemcy zawarli traktat w Brześciu z Ukrainą przyznający im Chełmszczyznę i część Podlasia. Rozdając każdemu pułkowi po kilka egzemplarzy „Trylogii" chcąc dodać żołnierzom otuchy nawiązał do chwalebnych czynów Sobieskiego i Jeremiego Wiśniowieckiego. Dla wielu żołnierzy korpusu formowanego w Sorokach toczone tam walki stały się dalszą częścią „Trylogii". Po zawarciu przez Rumunię traktatu z Niemcami, Polacy musieli opuścić Sorokę. Rumunia otrzymała Besarabię ( w jej skład wchodziła Mołdawia ), a Korpus przeprawił się na drugą stronę Dniestru.
Na koniec zapytałem o polski kościół, o mieszkających tu dziś Polaków ( podobno 5 rodzin ). Mikołaj nie ukrywał wyraźnej sympatii do Polski i Polaków i niechęci do Rosji, czyniąc wyraźną aluzję do podziału Mołdawii, do oderwania lewobrzeżnej części Naddniestrza.
N A D D N I E S T R E M P O D N A M I O T E M
Ulewny deszcz opóźnił mój powrót na Dworzec Autobusowy, gdzie czekała na mnie przemiła Nela. Przygotowała herbatę, wyciągnęła torbę z pomidorami i ogórkami, odłamała kawał chleba i białego sera. Proszę jedz, zachęcała. Przyniosła mi to kobieta, której zrobiłam zastrzyk, jestem pielęgniarką. Nela zachowywała się tak swobodnie i naturalnie jakby znała mnie wiele lat. Gdy spojrzałem na jej twarz, jak się uśmiecha minęło zmęczenie, trudy wędrówki, głód, pragnienie i brak odpowiednich warunków sanitarnych. Równie sympatycznie przyjął mnie przyjaciel P. Mikołaja Misza. inżynier, mechanik, emeryt. Po 40 latach pracy otrzymuje 40 USD emerytury. Misza nawet nie zaprosił mnie do środka. Wstydził się. Rozbiłem namiot na podwórku powyżej domu i udałem się nad brzeg Dniestru, gdzie dwaj synowie łowili ryby. Małe, kilkucentymetrowe kiełbiki, które z ziemniakami i cebulą smażyliśmy na ognisku do północy. Kolacja była bardzo smaczna, gorzej było z napojem. W Styrczy było wino i sok pomidorowy, tu nie było nawet wody. Dobrze, że miałem trochę zaczerpniętej w studni w zamku, bo chyba umarłbym z pragnienia. Jeszcze gorzej było z wodą do mycia. Nie widziałem nigdzie kranu czy studni. Gdzie Ci ludzie się myją? Z opresji znowu uratowała mnie Nela. Gdy po bezsennej nocy ( ujadanie psów ) zerwałem się rano, złożyłem mokry namiot, przybiegłem na Dworzec Autobusowy, i tam się umyłem!
Soroki są biedne, jak inne miasta i wsie Mołdawii, ale jest jedna dzielnica, gdzie bogactwo wylewa się na krętą, szeroką, pełną wyboi drogę. Dominuje ona nad miastem i rzeką. Tu na wzgórzu jedna kamienica jest okazalsza od drugiej, bogatsza niż gdziekolwiek indziej na świecie zamieszkała przez cygańską arystokrację. Jest tu cerkiew i cmentarz. Pytałem spotkanych tam Cyganów skąd to bogactwo. Nie z kradzieży, żebrania, wróżenia, a z pracy, prowadzenia różnych interesów, głównie w Moskwie i innych miastach Rosji!
Władysław Grodecki
{cms_module module=\'album\' albums=\'65\'}